niedziela, 17 stycznia 2016

Naznaczony/ku czci.

Od czego by tu...

Dzisiaj wyjątkowo nie zamierzam praktykować słownego samobiczowania, które rozpocząłem w poprzednim, do cna przesiąkniętym smutkiem poście. Gdyby istniał taki emocjonalny kompas, którego igła wskazywałaby current mood, to ta w moim wewnętrznym kompasie dość niepewnie pokręciłaby się przy szczęściu. Dzisiaj trochę o oddawaniu krwi, zrządzeniu losu i tytułowym naznaczeniu. 

Wampir też człowiek.

Pozajęciowy czwartek to przede wszystkim wizyta w Szczecińskim Centrum Krwiodawstwa. Już wcześniej zbieraliśmy się z zamiarem oddania krwi, bo przecież te czekolady są tak niesamowicie pyszne, a kokosowa to już w ogóle  warto się trochę wykrwawić dla drugiego człowieka. Jako że mam grupę krwi 0 Rh-, jestem dość ekskluzywnym towarem (nie wypominajcie mi, proszę, tego jednego z niewielu powodów do dumy, jakkolwiek irracjonalny ten powód się wydaje). Każda kropla jest równie ważna - zignorujcie moje przeistoczenie się w dupka w poprzednim zdaniu - a o lekkim bólu przy ukłuciu można łatwo zapomnieć, kiedy uświadamiasz sobie, że możesz się przyczynić do czegoś dobrego. Poza tym u mnie ta czynność przeobraziła się wręcz w rytuał - odczuwam taką dziką satysfakcję, patrząc na zapełniającą się torebeczkę z krwią, i swoistą błogość, kiedy tak rozpościeram się na wygodnej leżance (ale to już moje prywatne fetysze). No i te wspaniałe pielęgniarki, które traktują cię naprawdę dobrze i poświęcają ci całą swoją uwagę. Wyszliśmy z budynku pozytywnie nastawieni do świata i ludzi, przeświadczeni, że woreczki z naszą krwią natychmiast zostaną zabukowane na ostrym dyżurze. 


Naznaczony.

Po wpisaniu wizyty w RCKiK do wyimaginowanej Listy Dobrych Uczynków załadowaliśmy się do tramwaju i pojechaliśmy w stronę słonecznego Turzyna. Moi znajomi udali się do akademika, ja natomiast tradycyjnie nie wiedziałem, co ze sobą zrobić, Po bezowocnym łażeniu po sklepach zdecydowałem się na powrót do mieszkania. W drodze na przystanek, a dokładniej czekając na światło na pasach, zostałem naznaczony... przez jednego z gołębi. Uwierzcie, nie ma bardziej obleśnego odgłosu niż dźwięk uderzającej o kurtkę kupy ptaka. Świat na chwilę się zatrzymał, a potem przystanął, by się ze mnie pośmiać. Sam miewałem w zwyczaju chichotać na widok oznakowanych przechodniów... Well, karma nie zwykła zapominać. Zawróciłem do galerii, by się ogarnąć, w międzyczasie starałem się do reszty nie znienawidzić polskiego ptactwa. A gołąb, który nie wytrzymał napięcia, nadal siedział niewzruszony na lampie, czekając na kolejny potencjalny target. 

Koczkodany.

Gdzieś kiedyś obiło mi się o uszy, że internauci uznali Szczecin za jedno z najmilszych polskich miast. Nie mam pojęcia, czy sprzedaję wam tu potwierdzone informacje, czy może coś jest nie tak z internautami. Guess what - Szczecin, jak każde duże miasto, pokazuje czasem pazurki. No, może nie tyle samo miasto, co jego mieszkańcy - ale zgodnie z rozumowaniem awangardy sądzę, że miasto to masa. Jednak przejdźmy do rzeczy.
Znowu mamy sytuację po zajęciach i na przystanku. Wszystkie najciekawsze sytuacje dzieją się na albo w drodze do przystanku, tak mi się teraz to nasuwa na myśl. W każdym razie ja i moi znajomi byliśmy pogrążeni w ożywionej rozmowie, komentowaliśmy jeden z wyjątkowo nietypowych wykładów ze zbioru nietypowych wykładów szczecińskiej Skandynawistyki, który dotyczył gramatyki norweskiej, co jednak nie przeszkodziło wykładowcy w refleksji odnośnie trzykropka ("Three dots... dot...dot...dot...What does it mean?"). Jako że byliśmy naprawdę głośni, pewien zdenerwowany staruszek dał upust targającym go emocjom i kazał nam się ściszyć. To zadziałało jednak w odwrotną stronę. Pan postanowił zareagować bardziej stanowczo, wstając z ławki i pretensjonalnie odchodząc, na odchodnym zaklinając nas jeszcze tym niesamowicie rozbrajającym określeniem - mianowicie "koczkodanami". To natomiast wprawiło w nas w jeszcze pogodniejszy nastrój. 

Ku czci. 

Piątkowe południe zapamiętam jako moment kolejnego tragicznego pożegnania się z jednym z najważniejszych elementów mojej codzienności - słuchawek od telefonu. I chociaż moja strata wydaje się śmieszna, a materializm przebija się przez cienką warstwę zdrowego rozsądku, to chciałbym uczcić swoją zażyłość z tym niezbędnym do egzystencji przedmiotem. 
Do "wypadku" doszło w dość zwyczajny sposób. Otóż w typowym dla siebie roztargnieniu zahaczyłem kablem o ramę schodów. Potem usłyszałem ten niepokojący dźwięk usterki i przez kilka sekund miałem nadzieję, że sprawcą tego dźwięku jest moja kurtka. Well, nadzieja umiera ostatnia (ciekawe, jak to będzie po norwesku...). Umierające słuchawki zdążyły mnie poprosić o przekazanie wyznania miłości telefonowi, zanim tchnęły ostatnim oddechem krótkiego, bo zaledwie trzytygodniowego życia. 
To już druga para słuchawek, którą poświęciłem w Szczecinie (poprzednie wsiadły do złego autobusu i już nie wróciły do domu) i czwarta w moim życiu (najbardziej "spektakularny" koniec miała para numer 2, która zginęła pod kołami nieświadomego samochodu - dodam, że dostałem ją w prezencie, a pożegnałem się z nią dzień później). Tymczasem kupiłem sobie kolejne. Liczę na to, że pobędą ze mną trochę dłużej. 

Gnom. 


Brak komentarzy:

Prześlij komentarz