sobota, 12 grudnia 2015

Górska kolejka nastrojów.

Niezapięty, staram się nie zwymiotować. 

Nie wiem, jak to wygląda u was, drodzy czytelnicy (ehm, potencjalni, żyjący naprawdę, w prawdziwym świecie najlepiej), ale jeśli chodzi o moje życie, to zupełnie nie potrafię kontrolować tej części uczuciowej. Czasem czuję się, jakbym był świeżo wyprany z jakichś takich brudnych emocji, a tu podstępny los wylewa na mnie kubeł pomyj nowych dram, Tak, tak, to będzie jeden z tych... może nie samolubnych, ale na pewno  egotycznych postów. 

"THE WHEELS ON THE BUS GO UP AND DOWN..."

UP:
Sprawy ze studiami nareszcie układają się całkiem dobrze. Czuję się naprawdę pewnie, bryluję na zajęciach z literatury norweskiej i sypię z rękawa coraz to nowymi słówkami.  Udało mi się zaliczyć wszystkie niespodzianki zaplanowane przez wykładowców (magia skojarzeń albo tylko mój umysł jest taki spaczony). Zarobiłem nawet 5 z łaciny, mianowicie z sentencji. Gaudium in litteris, ot co.

DOWN:
Czasem czuję się stłamszony, przykuty do kajdan, szczególnie wtedy, gdy wpakuję się w jakąś sytuację, z której później trochę trudno się wypakować. Przykładem tutaj mogą być korepetycje z niemieckiego, których udzielam. Wiadomo, dodatkowa kaska zawsze się przydaje, szczególnie pieniądze, którymi można bez skrupułów i żadnych pohamowań dysponować. Niemniej praca korepetytora, czyli po prostu pogłębianie wiedzy, uzupełnianie jakichś niedostatków, to prawdziwe wyzwanie. Szczególnie kiedy mój uczeń a) zupełnie nie zna podstaw b) nie jest gąbką na wiedzę. I rzeczy, które ja znam doskonale, jemu wydają się zaklinaniem węży.

UP:
Moje konto bankowe, wcześniej tak bardzo ogołocone (poważnie, obraz typowo studencki 1 ZŁOTY POLSKI NA KONCIE), doznało turbodoładowania i teraz czuję się wyjątkowo stabilnie, Mogę nawet dorzucać się do wspólnych zakupów, na czym dość mi zależy - bynajmniej nie jestem zadowolony z roli utrzymanka. Ze stypendium mogę odetchnąć z ulgą (i przewodzić cotygodniowym ekspedycjom do Lidla),

DOWN.DOWN.DOWN:
Sytuacja w dziale kontaktów nie wygląda za dobrze. Jak wcześniej wspominałem, praktycznie wszyscy moi przyjaciele zdecydowali mieszkać/studiować w Poznaniu, tylko mnie wykoleiło w zachodniopomorskim kierunku. W tę niedzielę nadarzyła się (przynajmniej tak się zapowiadało) okazja, by w końcu pojechać do Poznania. Dlatego też poprzedni tydzień roboczy starałem się jak mogłem, by studia nie przeszkodziły mi w ponownym pojednaniu ze swoją kliką (jerry, to słowo jest dinozaurem). Kiedy poskromiłem studia, los wkroczył do akcji. No, w kolaboracji z moimi rodzicami.
Okazało się, że do późnego wieczora miałem być jutro uziemiony z moim młodszym brackim. Później po prostu nie udało mi się znaleźć dojazdu - to wszystko brzmi jak wymówka i zdaję sobie z tego sprawę teraz, pisząc ten post, jednak nią nie jest. Niesamowicie zależało mi na tym wyjeździe, po prostu coś się zepsuło w trakcie przygotowań. Szkoda tylko, że niektórzy z moich przyjaciół nie mogą tego zrozumieć. I okładają mnie ignorowaniem.
A to sprawia, że czuję w sobie uczuciową mieszankę wybuchową. Jestem poniekąd wściekły, bo chociaż poległem, próbowałem, a oni nie potrafią tego docenić. Czuję się też winny, bo zawiodłem. Smutny ze względu na te komplikacje w relacjach. I przede wszystkim rozczarowany - nie spodziewałem się, że naprawdę można się obrażać o takie rzeczy.

Podsumowując: Chociaż sprawy przyziemne trzymam (obecnie) pod krótką smyczą, wewnątrz przeżywam prawdziwy niepokój. Niepokoję się o relacje z ludźmi, którzy naprawdę dużo dla mnie znaczą. Często mówi się, że związek na odległość nie ma sensu. Czy to przekłada się również na sferę przyjaźni? Bo teraz wygląda to tak, jakby nasza przyjaźń leżała podłączona do respiratora. Czy opłaca się dalej sztucznie podtrzymywać ją przy życiu? Liczyłem na to, że tak.
Liczyłem.



Gnom. 



Brak komentarzy:

Prześlij komentarz