niedziela, 4 października 2015

Studium/Stadium.

Pierwsze koty za płoty. 

Trochę ciężko mi uwierzyć, że minął tydzień mojego studiowania - z jednej strony mam wrażenie, że siedzę w tym już od bardzo dawna, z drugiej zdaję sobie sprawę z tego, że dopiero co nastrajam się na realia studiowania. Całkiem dziwne uczucie, ale wierzę, że wiecie, o co mi chodzi (...a jeśli wiecie, to wyjaśnijcie mi, bo ja - szczerze mówiąc - nie za bardzo ogarniam swojego monologu).

Ten tydzień był wyjątkowo obfity, jeśli chodzi o przeżycia. Naprawdę dużo się działo i z perspektywy czasu mogę spojrzeć na to wszystko okiem bardziej obytego obserwatora i nazwać targające mną wówczas emocje. Ale zacznijmy od początku.


Poniedziałek: 
Dzień planowanego spotkania integracyjnego. Pokierowany przez moją względnie zawsze pomocną siostrę, wsiadłem do odpowiedniego autobusu i udałem się pod Bar Czysty, by w mroku i mrozie czekać na nieznajomych, którzy już niedługo mieli stać się znajomymi. Stężenie stresu we krwi przekraczało wszelkie normy (obserwacja: pacjent dygocze najprawdopodobniej z nerwów). W końcu po kilku minutach czekania napotkałem dwie osoby z mojego kierunku. W natrętnej ciszy - przerywanej niepotrzebnymi, łamiącymi się słowami - paliliśmy uspokajającego papierosa. Jako że należałem do pierwszych przybyłych na miejsce osób, mogłem dostrzec, jak koło nie/palących się rozrasta - w końcu, bodajże w 16tkę nawiedziliśmy Czysty. 
Na początku było... dosyć źle. Atmosfera dosyć pogrzebowa, wszyscy zebrani wydawali się mieć pokaleczone języki . Potem wszystko się zmieniło - nie będę tu ukrywać - za sprawą alkoholu. Powoli się rozluźniliśmy, niektórzy nawet za bardzo (ekhm, guess who....), ale integracja się udała. 
Prawie bym zapomniał - jedna dziewczyna wygląda zupełnie jak młoda Bjork.

Wtorek: 
Dzień adaptacyjny, czyli ładne określenie na zwykłe spotkanie organizacyjne. Usłyszeliśmy właściwie to, co było zawarte na stronie internetowej naszej uczelni, ale pośrodku tych odmętów informacji, dowiedzieliśmy się czegoś nowego, m.in. że mamy zrobić jakieś szkolenie bhp (hmm....). Podpisaliśmy również ślubowanie studenta, którego treść była urzekająco komiczna. 
Wtorek pamiętam jednak z bardziej mrocznego powodu - mianowicie był to dzień, w którym zgubiłem się w mieście. Zmierzając na noc karaoke w Czystym (niedługo stanie się on siedzibą studentów skandynawistyki), zbłądziłem i włóczyłem się nocą po ulicach pełnych zaspanych samochodów i typów spod ciemnej gwiazdy. Powoli pogrążałem się w obłędzie, szczególnie po trzecim już czy czwartym okrążeniu placu Grunwaldzkiego. W końcu udało mi się wydostać z tego trójkąta bermudzkiego, jednak na miejscu nie mogłem się odnaleźć wśród obecnych ludzi, co jeszcze bardziej mnie roztroiło. Zdecydowałem się na powrót do domu, a że spóźniłem się na autobus (po raz drugi tego dnia), wracałem o własnych nogach, okładany czarnymi myślami.

Środa:
Co by tu opowiadać - zważywszy na wczorajsze wydarzenia i około dwugodzinny stres wędrowania po nocnym Szczecinie, mój nastrój był nie najlepszy. Pogrążyłem się w egzystencjalnej pustce, samotności i tęsknocie za swoimi przyjaciółmi, których to porzuciłem na rzecz Szczecina. A jako że to miasto tak bardzo mnie wczoraj zwiodło, nie mogłem pogodzić się z tą zdradą. I swoją decyzją.

Czwartek:
Dzień pierwszych wykładów. Pierwszy trwał całe 20 minut - prowadzony przez uroczego Norwega w zastępstwie za niepoznaną jeszcze panią Julię. Ów Norweg wziął jedną ze studentek za wykładowcę, zaczął ją klepać po plecach i bombardować swoim ojczystym językiem, ale szybko wyprowadziliśmy go z błędu. 
Kolejny wykład miał się rozpocząć za cztery godziny, dlatego spokojnie zmierzałem do domu - co okazało się dosyć nietrafionym pomysłem - moje stopy szczególnie na nim ucierpiały. Półtora godziny boleśnie monotonnego wprowadzenia na technologiach informacyjnych (Dlaczego nie nazwali tego po prostu informatyką?!) owocowało w miernie śmiesznych rysunkach. Żałowałem, że wywaliłem przed uniwersytetem wciśniętą mi w ręce gazetę. 

Piątek:
Dzień inauguracji wydziału. Pewnie w ogóle bym o nim nie wspomniał.... gdybym nie był zmuszony do uczestniczenia w nim. Kilka dni temu zadzwoniono do mnie z dziekanatu, bym się tam stawił po odebranie indeksu studenta. Cała impreza przebiegała w atmosferze rozhulania - pani dziekan sypała błędami, jakiś wykładowca próbował rozbawić publiczność swoimi żartami, a publiczność z łaską udawała, że są one śmieszne. Patrzyłem na ten teatr z pewnego rodzaju politowaniem, co chwila wymieniając się z kolegą spojrzeniami pełnymi niesmaku.
W poczuciu dobrze spełnionej misji prawie zapomniałem o popołudniowych zajęciach. Z ciężkim bólem serca wylazłem z uwitego z koca gniazda i ruszyłem na autobus. Ćwiczenia konwersacyjne prowadzone przez miłą i potulną panią dały mi motywującego kopa -w ciągu tych zajęć zrobiliśmy naprawdę dużo i w końcu nadgryźliśmy język norweski, na co czekałem od dłuższego czasu.

Sobota:
Dałem sobie spokój z socjalizowaniem się i spędziłem sobotę w domu - opatulony, rozbawiony przez serial, a wieczorem rozgrzany naprawdę niedobrą szkocką whiskey. Wieczór w ogóle był czasem mojego pojednania się z siostrą po burzliwym tygodniu, kiedy to dochodziło do kłótni o najdrobniejsze głupoty. Nocą zdecydowałem się na seans. Mój wybór padł na dosyć oklepaną tematykę, mianowicie historię z rakiem w roli głównej. Jak się jednak okazało, "Earl i ja, i umierająca dziewczyna" to naprawdę dobre kino, momentami zabawne, momentami smutne, ale nigdy nie patetyczne. Twórcy filmu oszczędzili ckliwego, tragicznego romansu, z góry skazanego na łzawe zakończenie, dlatego tym bardziej polecam.

Niedziela:
Wylęg trwa. NADAL. 

A jak wam minął tydzień, drodzy Czytelnicy? 


Gnom.

P.S. To zabrzmi dosyć ekstrawagancko, ale jeśli chcecie, bym odwiedził wasze blogi, zasypiajcie mnie spamem (oczywiście w odpowiednim do tego miejscu), chętnie odwiedzę wasze zakątki.

1 komentarz:

  1. Nie wiem co ci napisać. Ale co po pierwsze - rozumiem uczucie z pierwszego akapitu. Ja tam miałam kiedy przyszłam do technikum. Pierwszy tydzień i z jednej strony - to całkowita nowość. Miasto oddalone o 50 km od mojego, nowi ludzie, nowe... wszystko. I czuję się taka zamroczona tym innym otoczeniem, ale równocześnie... Nie wiem czy to wina szkoły, ludzi czy czegokolwiek, ale po tym tygodniu szkoły już miałam jej serdecznie dość. Jakbym chodziła tam od wieków. Te same sale, te same twarze, te same nieśmiałe uśmiechy. Jakbym nie chodziła do tej szkoły tydzień, tylko tak z parę lat.
    Tak więc teraz, kiedy jestem w czwartej klasie, czuję się tak, jakbym była już w tej szkole od co najmniej dziesięciu lat. Jakbym znała każdy, cholerny zakątek. Mam dość, chcę już na studia.
    Widzę, że tydzień w gruncie rzeczy nie był zbyt zadowalający dla ciebie, także życzę, żeby kolejny był jednak udany. :)
    Pozdrawiam,
    Sherry

    OdpowiedzUsuń