piątek, 25 marca 2016

Muzyczny gwałciciel.

Klubowo.

Mamy wiosnę - pogoda strzela fochy, co chwila przemacza się buty przez bezczelne kałuże, a wszyscy serdecznie zarażają się przeziębieniami. Jakby tego było mało, pewne niewdzięczne stworzenia budzą się z zimowego snu i wychodzą na miasto się socjalizować. Mówię tutaj o gnomach. A że sam należę do tej dziwnej rasy, z własnych doświadczeń mogę opowiedzieć o pewnej nocy w klubie. 


Hmm, od czego by tu zacząć...
Szczecin ma do zaoferowania kilka naprawdę dobrych miejscówek na wyjście ze znajomymi. W moim przypadku punkt spotkań zwykle ograniczał się do deptaka Bogusława, szczególnie do pubów (szczególniej do tego z karaokami), później ta nocna przestrzeń zaczęła się rozszerzać. Ostatnio wylądowałem w szczecińskim Pinokiu - "klubie studentów ZUT-u", gdzie studenci również innych uczelni/wydziałów/kierunków mają fory. 
Wypadał wtedy wtorek, więc we wspomnianym Pinokiu organizowano tak zwanego Wielbłąda - to taka akcja, gdzie drinki i piwo można kupić za całe 2 złote - innymi słowy, mekka dla alkoholików. 
Przejdźmy dalej. Po kilku drinkach (ich liczba jest zawarta w zbiorze między 1 a 10, well) dołączyliśmy do tańczących na parkiecie ludzi i było całkiem w porządku, didżeje na górze miło nas zaskoczyli - piosenki nawet nie kaleczyły uszu (ach, zapomniałem wspomnieć - Pinol ma dwa piętra, na których rozrywają się taneczne harce - zwykle to niżej jest świetna muzyka, jednak nikt tam nie tańczy, a odgrywanie dancing queens dla zdołowanego didżeja jest trochę żenowe), poza tym, nie ukrywam, byliśmy dobrze wprawieni alkoholem. 
Później jednak, w miarę jak taneczna masa zaczęła pęcznieć, muzyczni wodzireje zaczęli zbaczać na jakieś mroczne brzmienia - i nie mówię tu o rocku czy metalu, chodzi mi bardziej o muzyczny czarny rynek.

Weźmy taką Nirvanę. Nie ma chyba człowieka, który nie znałby "Smells like teen spirit" - ten utwór można już nazywać kultowym. Trudno znaleźć też człowieka, któremu nie podoba się ten utwór... Jednak w połączeniu z techno piosenka przeobraża się w prawdziwą kreaturę. Hybryda dwóch odmiennych gatunków spowodowała, że wszyscy przysłuchiwali się temu zjawisku z prawdziwym niesmakiem. 

Innym przykładem będzie tutaj gigant zeszłorocznych muzycznych list przebojów, wielki comeback pewnej znanej piosenkarki. Mowa tu o Adele i jej "Hello" - chociaż popularna, nie jest to piosenka odpowiednia na klubing... ale czemu by nie podrzucić tutaj bita, tam przyspieszenia, dodać trutkę na szczury uczucia, a samą Brytyjkę i jej koncept polać benzyną i podpalić. 

Zakończę jeszcze jednym tytułem, któremu się oberwało od didżejów - mianowicie "Here without you", obrobionego (i obrabowanego) w sztampowym techno - efekt jest taki sam, jak przy powyższych - rozgoryczenie i rzyg zatrzymujący się w ustach (ygh, ale obrzydliwa wizualizacja).

Może przejdę w końcu do rzeczy i powiem, o co mi właściwie chodzi. A no chodzi mi o to, że niektóre piosenki nie są przeznaczone do zabawy - można się przy nich wyciszyć, rozemocjonować, pochlipać albo podjąć nieudane próby wtórowania śpiewającym. Inne mają w sobie taką energię, że doprawdy nie potrzebują żadnych muzycznych dopalaczy. Dlatego też nie rozumiem takiego dziwacznego deformowania. Już abstrahując od wspomnianych utworów, zauważyłem wiele takich pokaleczonych dzieł, które nie zasługują na spotkany los. Meh, ten wpis za bardzo zajeżdża już absurdem, dlatego na tym skończę swój wywód. 
Gnom.

2 komentarze:

  1. Nareszcie wybudziłem się z letargu i powróciłem do blogowego świata. Starałem się czytać na bieżąco oraz publikować dżelendża u mnie. Nawet mi autopublikacja się skopała i choć po japońsku, bo jako-tako starałem się jej nadzorować, to i tak nie pojawił się post według planu. Ale, ale! Wracam i autopublikacja może się schować.

    Ten post bardzo mi się podobał, ale może dlatego, że uwielbiam słuchać czyichś anegdot, a jeśli one zahaczają o angst na muzykę to już w ogóle.

    Zacznę od tego, że jako tró fan Nirvany w gimbie*, poczułem się zniesmaczony wkładaniem cudzych, brudnych palców do klasyka. Nawet babka wielkanocna przestała mi smakować, a właśnie ją jadłem. A być może to didżej stwierdził, że towarzystwo jest tak zalane, że byle co też im się spodoba? c:

    *Tzn. do dzisiaj nie wiem jaki członkowie mają numer buta, czy tez w jakiej pozycji najlepiej im się śpi… ale bardzo lubiłem ich muzykę, co w sumie nie zmieniło się do dzisiaj.

    Więcej takich historyjek chętnie będę czytać!
    Pozdrawiam! :D

    OdpowiedzUsuń
    Odpowiedzi
    1. Ach, mam do nadrobienia kilka Twoich zestawień, chociaż pamiętam, że długo czekałem na kolejny tydzień. Potem jednak zostałem zupełnie odcięty od Internetu (angst ogarnął moje serce), więc teraz cieszę się, że mam nieprzeczytane posty na Twoim blożku (to jak nierozpakowany gift).

      Nie potrafię zrozumieć tego didżeja, który swoją wizją przypominał doktora z "Ludzkiej stonogi". Jak się okazuje, nawet zalane towarzystwo potrafi trzymać się granicy dobrego smaku :)

      Pozdrawiam również!

      Usuń